Wodór nie jest niczym nowym, choć w samochodach ta technologia dopiero raczkuje. Wiele prób podjęto na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. To chociażby BMW serii 7, których kilkadziesiąt wyjechało na niemieckie drogi pod koniec lat 90. Projekt jednak został schowany w szufladzie. W ostatnich latach jednak coś drgnęło, czego dobrym przykładem jest gospodarka Japonii upatrująca w tej technologii spore nadzieje. Przede wszystkim w transporcie. Kolejny rozdział to auta osobowe.
Rozmiary i wygląd
Toyota Mirai w drugiej odsłonie nie jest gorącą nowością. Japońskie auto na wodór pojawiło się na rynku w 2020, a ostatnio przeszło delikatny lifting. Niemniej, to powiew świeżości nie tylko w japońskiej gamie. Mirai garściami czerpie z innych modeli koncernu, ale najwięcej ma w sobie wnętrzności z Lexusa LS. Sylwetką trochę przypomina właśnie wycofaną z rynku Kię Stinger. To proporcjonalny sedan nawiązujący dość swobodnie do coupé. Ma 497,5 cm długości, zatem możemy go klasyfikować pomiędzy klasą średnią a wyższą. Do tego doliczamy 188,5 cm szerokości i 147 wysokości. Trzeba przyznać, że na drodze prezentuje się całkiem ciekawie. Zasługa w tym bogatych specyfikacji, które przewidziano na nasz rynek. Bazowa Toyota Mirai Prestige ma w standardzie 19-calowe koła, a za jeden z lakierów specjalnych trzeba dopłacić zaledwie 1500 zł. Całości dopełniają reflektory adaptacyjne LED. Jakie jest ich działanie? Przekonamy się podczas dłuższego kontaktu.
Toyota Mirai. Jak jeździ auto na wodór?
Popularyzacja samochodów bateryjnych ma się w najlepsze. O klienta rywalizuje już większość producentów w rozmaitych segmentach. Wodór to natomiast ułamek rynku. Chociażby dlatego, że jeszcze do niedawna najbliższą stację mieliśmy do dyspozycji w Berlinie. Teraz jednak sytuacja się zmienia. Pierwszy, komercyjny obiekt przystosowany do tankowania osobówek oraz autobusów, otwarto na warszawskim Ursynowie. Kolejny w Rybniku, gdzie podczas otwarcia swoje umiejętności zaprezentowali nie tylko włodarze miasta i Polsatu, lecz również lokalna orkiestra dęta. Wodorowa Toyota Mirai z floty należącej do Zygmunta Solorza-Żaka służyła jako auto demonstracyjne.
By przemierzyć trasę z Warszawy do Rybnika, wcale nie trzeba się przesadnie stresować za sterami Miraia. Japońskie auto na wodór jeździ jak zbliżonej klasy samochody elektryczne innych marek. Wsiadamy, wciskamy gaz i bezszelestnie pokonujemy kolejne kilometry. Możemy korzystać z buspasów, strefy płatnych parkingów i wjeżdżać w bezemisyjne strefy bez ryzyka mandatu. Toyota Mirai prowadzi się relaksacyjnie. Nie zachęca do dynamicznych manewrów i przekonuje dobrą izolacją od dźwięków z zewnątrz. Jej układ kierowniczy nie angażuje przesadnie, a zawieszenie skutecznie rozprawia się z większością nierówności. Bez emocji. Taki jest też silnik elektryczny napędzający koła tylnej osi. Rozwija 182 KM i 300 Nm. To niezbyt dużo, biorąc pod uwagę masę własną na poziomie około dwóch ton.
Toyota Mirai rozpędza się do setki w 9 sekund, a wskazówka prędkościomierza kończy bieg na 175 km/h. To w zupełności wystarczające parametry, choć na drogach szybkiego ruchu oczekiwalibyśmy lepszej elastyczności. W kategorii komfortu japońskie auto na wodór przywołuje na myśl Camry i bardziej prestiżowego ES-a. Dobrze, że chociaż tutaj nie zdecydowano się na kontrowersyjne, elektronicznie lusterka. Auto dość sprawnie wykonuje polecenia kierowcy i nie wykazuje tendencji do przechyłów w szybszych zakrętach.
Zużycie paliwa i koszty
Toyota Mirai podczas tankowania przypomina samochód z instalacją LPG. Wizyta na stacji nie wymaga pomocy osób trzecich. Wpinamy przewód w gniazdo i mamy około 5-6 minut relaksu. Tyle trwa mniej więcej uzupełnienie trzech zbiorników do pełna. Te natomiast są ciekawostką, bo wytrzymują ciśnienie aż 700 barów. Próby wytrzymałościowe przeprowadziła między innymi armia amerykańska, strzelając do nich z rozmaitej broni różnego kalibru. Są też odporne na odkształcenia i pożar. Ich struktura składa się z polimerów, włókna węglowego i szklanego.
To japońskie auto na wodór ma zbiornik, który po napełnieniu wystarcza w teorii na 600 kilometrów. Praktyka pokazuje, że Toyota Mirai przejedzie na nim niespełna 500 km, co i tak stanowi bardzo przyzwoity wynik. Podczas naszych krótkich jazd po ulicach Warszawy i obwodnicą, komputer pokładowy wskazał 1,12 kg na setkę. Rekordziści schodzili do 0,82 kg/100 km. Tutaj dochodzimy do ważnego aspektu ekonomicznego. Obecnie cena kilograma wodoru wynosi 69 zł. Łatwo policzyć, że sto km kosztuje od 56 do 77 złotych. Koszty będą jednak spadać wraz z postępem komercjalizacji rynku i wzrostem zainteresowania tego typu konstrukcjami. Auto na wodór nie jest tanie w użytkowaniu, za to ekologiczne.
Próżno w wodorowej Toyocie szukać jakichkolwiek szkodliwych substancji dobywających się z „rury”. To jedynie para wodna. Filtry katalityczne zatrzymują zanieczyszczenia z powietrza, pobierając tlen niezbędny do produkcji prądu. Toyota Mirai eliminuje tym samym szkodliwe tlenki azotu, siarki i cząstki stałe. Co więcej, w procesach zachodzących w japońskiej maszynerii, 10 tysięcy kilometrów oczyszcza powietrze zużywane przez jednego, dorosłego człowieka.
Wnętrze i cena
Toyota Mirai towarzyszyła nam dość krótko, ale poczyniliśmy stosowne obserwacje w kabinie. To przede wszystkim zestaw instrumentów stanowiących mieszaninę z różnych modeli japońskiego producenta. Możemy jednak liczyć na kompletne wyposażenie z zakresu komfortu i bezpieczeństwa. Nieźle działa adaptacyjny tempomat, a asystent utrzymania auta w pasie ruchu nie męczy komunikatami i przesadną ingerencją w skręty kołem sterowym. Jakościowo znacznie bliżej do Lexusa niż do Toyoty. Mamy kontakt z dobrej klasy tworzywami i solidnym montażem. Fotele są rozłożyste, ale przeciętnie wyprofilowanie. Dziwi natomiast niezbyt duża ilość miejsca w drugim rzędzie. To auto na wodór, więc część bagażową w dużej mierze pochłonęły zbiorniki. Kufer ma skromne 321 litrów.
Pośród gadżetów, cieszy z tyłu obecność wentylowanych i podgrzewanych siedzisk. Pasażerom drugiego rzędu oddano też do dyspozycji trzecią strefę automatycznej klimatyzacji z niezależną regulacją. Toyota Mirai ma teraz nowe multimedia z ekranem o przekątnej 12,3 cala. Otrzymujemy niezłą rozdzielczość, dość przejrzyste menu i sprawne reakcje na komendy wydawane palcem. Mniejszy wyświetlacz umieszczono przed oczami kierowcy. Nie grzeszy nasyceniem kolorów, ale przekazuje najważniejsze parametry. Miłym gadżetem jest kamera cofania we wstecznym lusterku. Docenimy też obecność nagłośnienia JBL i szyberdachu. To również jeden z nielicznych współczesnych samochodów, w którym znajdziemy wiele fizycznych przełączników.
Pozostaje jeszcze kwestia ceny. Toyota wysoko pozycjonuje swój model i ma świadomość, że na wolumenowe liczby przyjdzie jeszcze poczekać. Aktualnie to po prostu demonstracja siły i możliwości, a te przedstawiają się obiecująco. Toyota Mirai ma cenę startową na poziomie 323 900 zł. Z drugiej strony, wariant Prestige zapewnia optymalny i wygodny zespół urządzeń wpływających na komfort i bezpieczeństwo. To japońskie auto na wodór wyposażone “po sufit” będzie kosztowało około 370 tysięcy zł.